Nie ma nic bardziej frustrującego niż książka, która ma wszelkie zadatki na arcydzieło, a jednak gdzieś po drodze coś się w niej rozpada. "Biblia jadowitego drzewa" Barbary Kingsolver to powieść, którą można podziwiać i jednocześnie niemiłosiernie się nią zmęczyć. Jest monumentalna – rozmach fabularny, tło historyczne, wielogłosowa narracja, wszystko to sprawia, że książka wydaje się ambitnym projektem literackim. A jednak nie potrafię pozbyć się wrażenia, że ta opowieść jest jak rzeka – szeroka, silna, ale ostatecznie rozwleczona w nieskończoność.
Na początku byłam zachwycona. Historia misjonarskiej rodziny Price’ów osiadłej w Kongo Belgijskim w 1959 roku od razu przyciągnęła moją uwagę. Przeniesienie się do innego świata – brutalnego, pięknego i pełnego niezrozumiałych reguł – wydawało się obietnicą czegoś niezwykłego. Kingsolver świetnie oddaje atmosferę Konga w okresie niepodległościowych zawirowań, a jej spojrzenie na kolonializm, arogancję Zachodu i amerykańską hipokryzję polityczną jest niezwykle celne. To książka, która uczy, ale nie daje łatwego komfortu.
Tym bardziej irytuje fakt, że po świetnym początku zaczyna się coś, co można nazwać narracyjnym rozmemłaniem. Z jednej strony mamy tu mistrzowskie portrety psychologiczne – zwłaszcza Orleanny, matki, oraz Adah, jednej z córek – ale z drugiej strony cała ta historia w końcu tonie w swojej własnej epopei. Wielowątkowość jest tu jednocześnie siłą i przekleństwem. Każda z bohaterek ma swoją perspektywę, swoje emocje i swój sposób opowiadania, ale w pewnym momencie zaczyna to przypominać niekończący się strumień świadomości, który rozlewa się we wszystkie strony, tracąc impet.
Podziwiam sposób, w jaki Kingsolver buduje napięcie – historia rodziny Price’ów nie jest tylko opowieścią o misji, ale też o dorastaniu, o traumie, o tym, jak doświadczenia dzieciństwa na zawsze kształtują dorosłe życie. Siostry Price, mimo że są ze sobą powiązane, każda na swój sposób oddala się od reszty. Niektóre wycofują się w cynizm, inne w odrębną wrażliwość. To wspaniale zniuansowane psychologiczne portrety, ale... No właśnie, to ale.
Czytając, miałam wrażenie, że obcuję z czymś wielkim, a jednocześnie nie mogłam oprzeć się myśli, że ta wielkość momentami staje się ciężarem. Nie wiem, czy chodzi o styl – bogaty, plastyczny, miejscami wręcz hipnotyczny – który jednak po setkach stron zaczyna przypominać zbyt gęsty las słów. Czy o pewien schemat, w który wpadają wielkie sagi rodzinne: nadzieja, konflikt, rozpad, nowe drogi – wszystko już gdzieś było, w różnych wariantach.
I chociaż doceniam literackie mistrzostwo autorki, to jednak nie umiem ukryć, że momentami ta książka mnie po prostu zmęczyła. Jest wymagająca – co samo w sobie nie jest wadą – ale czasem sprawiała, że chciałam odłożyć ją na półkę i do niej nie wracać. A jednak wracałam, bo mimo wszystko miała w sobie coś magnetycznego. Może to właśnie świadczy o jej sile? Że mimo całego swojego nadmiaru, rozciągnięcia i miejscami przytłaczającej narracji, nie pozwala o sobie zapomnieć.
To powieść, która zostawia w czytelniku ślad. I choć nie jestem pewna, czy to ślad, do którego chciałabym wracać, to wiem, że nie można jej odmówić mocy. Mimo że, tak jak Nathan Price kaleczył lingala, tak i Kingsolver momentami przeciąga swoją opowieść aż do granic czytelniczej cierpliwości, to jedno trzeba jej oddać – „Biblia jadowitego drzewa” nie jest książką obojętną.