„Maj, książki i mały bunt recenzenta”
Maj. Zielony, soczysty, pachnący bzem i mokrą trawą. Maj, który jeszcze chwilę temu kapał z nieba deszczem, a teraz nieśmiało przeciska przez chmury promienie słońca, jakby chciał powiedzieć: „No już, nie gniewaj się, chodź na spacer”. A ja — jak przystało na osobę, która powinna czytać, pisać i dzielić się wrażeniami z lektur — zamiast sięgać po kolejną recenzencką świeżynkę, patrzę przez okno i myślę: może dziś jednak rolki? Albo rower? Może po prostu pogapię się w niebo? Bo wiecie co… człowiek czasem potrzebuje zmian.
I ja też, choć książki kocham miłością pierwszą i dozgonną, złapałam się na tym, że ostatnio czytanie pod recenzję smakuje mi trochę jak herbata z wczorajszego wieczoru — niby można wypić, ale jakoś bez przyjemności. Bez tej iskry, która każe przewracać kolejne strony po północy, choć rano trzeba do pracy. Bez ekscytacji, która sprawia, że zrywasz się z fotela i biegniesz powiedzieć komuś: „Musisz to przeczytać!”. Coraz częściej zamykam książkę i myślę: ok, zaliczone. A przecież nie o to w tym chodziło, prawda?
Czytanie z obowiązku to najgorsze, co można sobie zafundować. Czas szkolnych lektur skończył się przecież już dawno temu. Nawet jeśli książka jest dobra, bardzo dobra i nawet jeśli zachwyca innych. Bo czytanie, przynajmniej dla mnie, zawsze było czymś więcej niż odhaczaniem tytułów z listy. To miało być spotkanie. Przygoda. Czasem dramatyczny romans, czasem śmieszna anegdota, a czasem poważna rozmowa o życiu. A teraz… jakoś zbyt często mam ochotę rzucić wszystko i pojechać w Bieszczady. Albo nad morze.
I właśnie w ten deszczowy, a teraz słoneczny majowy dzień postanowiłam zacząć od nowa. Tak po swojemu. Bez listy książek do przeczytania. Bez presji. Bez deadline’ów. Wyciągnęłam z półki kilka tytułów, które kiedyś sobie obiecałam. Takie, które ktoś mi podarował bez okazji. Albo kupiłam na wyprzedaży z myślą: kiedyś przeczytam. I choć autografów brakuje, są dla mnie jak małe skarby. Dziś „Madame Matisse”, jutro może „Maria Callas”. A w międzyczasie audiobook w słuchawkach — bo w moim przypadku książki i ruch fizyczny zaczęły ostatnio iść w parze.
I wiecie co? Nie ma nic piękniejszego niż zabrać książkę na rower, nad morze, do pociągu albo pod koc na leżaku. Nie dlatego, że trzeba, tylko dlatego, że się chce. Bo choć recenzenckie życie bywa ekscytujące, to jednak czasem człowiek tęskni za tym uczuciem, kiedy sięgał po książkę tylko dlatego, że okładka była ładna, albo tytuł brzmiał intrygująco. Ot tak, bo wpadła ci w ręce i nie masz ochoty wcale jej puścić, aż do ostatniej strony.
Tymczasem w uszach wybrzmiewa tekst Anny Szczęsnej „Kiedy zakwitną marzenia” — i wiecie co? Moje marzenia też powoli rozkwitają. Te małe i te całkiem poważne. Może w tym maju wydarzy się coś, co na zawsze zmieni mój czytelniczy świat. Może przestawię się z recenzji na felietony, może napisze kolejny wiersz. A może po prostu znajdę nową pasję — i będzie to jazda na rolkach, fotografia albo hodowla paproci. Kto wie.
Póki co, maj pachnie nadzieją, książkami bez obowiązku i słońcem wychylającym się zza chmur. A ja mam zamiar złapać to wszystko garściami. I Wam też tego życzę. Bo czasem warto wybrać siebie zamiast listy książek do przeczytania. Książkę, która po prostu czekała na swoją chwilę.