„Zawsze przychodzi noc” – Willy Vlautin
Jakże symboliczna jest ta okładka i tyle samo symboliczny tytuł tej powieści. To, że po dniu przychodzi noc, wie każdy. Noc nie zawsze oznacza jednak coś złego. To naturalna kolej rzeczy, tak samo jak naturalne są zmiany w naszym życiu. W życiu trzydziestoletniej Lynette mają one szczególne znaczenie, podobnie jak noc, po której nastaje przecież dzień. Nawet jeśli jest to dzień we mgle. Nie wyobrażam sobie też lepszej okładki, która oddawałaby to co czytelnik znajdzie w jej wnętrzu. Stary drewniany dom, z którego odchodzi już farba i to okno, w którym dostrzec można kadr świata wielkiej Ameryki. Świat wielkich marzeń i możliwości, ale też i podziałów, wielkiej niesprawiedliwości.
Wróćmy jednak do Lynette, kobiety ogarniętej pragnieniem
kupna domu, w którym mieszkała od zawsze. Nigdy nie był on jednak własnością
jej rodziny. W chwili obecnej mieszka w nim z matką i niepełnosprawnym
intelektualnie bratem. Pracuje na dwa etaty i ma cel. Mieć coś swojego. Swoje
miejsce na ziemi, swój dom. Widzi w tym szansę dla siebie na spokój i
stabilizację, której jej dotąd brakowało. Wiele zresztą zdążyła już przejść w
swoim życiu: depresję, aborcje i próbę samobójczą. Wiele do życzenia pozostawiają
też jej stosunki z matką. Tu się na chwilę zatrzymam.
Czytelnik wchodząc w życie matki i córki, może doświadczać
na przestrzeni tej historii wiele sprzecznych emocji. Przeobrażeniu mogą ulegać
również jego sympatie do bohaterów. To co dostrzegamy bowiem w pierwszych scenach
powieści nie daje nam pełnego obrazu rzeczywistości. Łatwo jednak dajemy się im
zmanipulować. Podobnie jest w życiu. Widzimy zaledwie mały wycinek czegoś, a
już jesteśmy gotowi kreować wokół niego własne historie. Ta powieść uzmysławia
nam, że trzeba znacznie czegoś więcej, by poznać to co warte jest poznania. Tak
też dzieje się i tutaj. Historia Lynette i jej matki nie dzieje się tu i teraz.
Ona ma swoją przeszłość. Mocną burzliwą przeszłość, od której nie sposób się
też odciąć, choćby chciało się nie wiem jak. To pozwala z czasem nadać
postaciom powieści znacznie większej wyrazistości. Rodzi się też silna potrzeba
zrozumienie ich. Usprawiedliwienia. Obrazy przestają być już tylko czarno białe.
A co z marzeniami?
Ma je każdy z nas. Mają je też nasze bohaterki. Tyle tylko, że
nie idą one ze sobą w parze, co rodzi kolejny konflikt pomiędzy matką a córką. Konflikt,
w którym karta przetargową staje się poniekąd też Kenny. Brat jednej i syn
drugiej. Co w takiej sytuacji zrobi młoda kobieta, dla której wykup domu był się
jedyną szansą na normalne życie. Determinacja
jej jest wielka. Jeszcze większe są jej łzy i żal. I dwa dni, które pokażą do
czego zdolna jest zrozpaczona kobieta. Kobieta zakleszczona w emocjonalnym
więzieniu własnej przeszłości. Przeszłości jej rodziny, w której wydają się,
tkwić jedynie z poczucia przynależności. Poczucia winy i odpowiedzialności. Smutny
jest fakt, że Lynetta nie widzi dla siebie innej drogi. Smutne jest to co łączy
obie kobiety, a raczej czego im brak. Smutna jest jej walka o byt, jakże
zresztą brudny i popaprany. Smutna jest bieda, której doświadczają i ludzka
chciwość, która odbiera jej ostatnią szansę. Smutna jest też ta noc, która obdziera ją ze
złudzeń. Czy to już dno? A jeśli tak, to dokąd ono prowadzi?
Z tą właśnie myślą lub podobną autor zostawia czytelnika.
Nie daje tej historii happy endu. Nie pozostawia jej też bez nadziei. Bez
marzeń na lepsze jutro. Łamie tylko serce, które nierzadko z kawałków może przecież
odrodzić się na nowo.
Wydawnictwo Czarne po raz kolejny udowodniło mi, że po ich książki
można sięgać w ciemno. To już niemal klasa sama w sobie. Nie ważne czy jest to literatura
faktu, czy powieść. Jakby mieli wyłączność na mocną i przejmująca prozę, którą
czyta się nie dla samej historii, ale dla własnego „ja”. Dla poczucia prozy niemal
namacalnej w swoich zmysłach. W tym przypadku brudnej, wulgarnej (nie w słowie)
i pełnej napięć. Obnażające tyle samo słabości człowieka, co i jego siłę.
Mającej znamiona powieści obyczajowo-psychologicznej, ale i kryminału. Może
sensacji. To z uwagi na wartką akcję i półświatek, którego macki za jej sprawą dotkną czytelnika. Siłę pięści i spryt, który przeciwstawia się paradoksalnie ogromnej
wrażliwości. Po prostu niesamowita jest ta historia. Całkiem niewielka, bo
liczy sobie zaledwie ciut ponad 250 stron. Za to mocna jak więzienny czaj.
„Jadła, po policzkach
ciekły jej łzy. Co by teraz pomyślał o niej dziadek? Po tych wszystkich
okropieństwach, które stały się jej udziałem, tych strasznych rzeczy, które
sama uczyniła albo pozwoliła uczynić sobie. Na sama myśl o tym niemal osunęła
się na podłogę. Przez ostatnie trzy lata zawiodła nawet Kenny`ego. […] Sen,
praca, starania, by odłożyć pieniądze na dom. Trzy lata nieustającej harówki. Wszystkich
ich to przytaczało. Matka i Kenny, matka za dużo paliła i zaczęła więcej pić. A
teraz nawet nie będą mieli własnego domu. Zawaliła wszystko”.
A może wcale nie?