Wciąż
narzeka się, że Polacy mało czytają. Rynek książki zdaje się jednak rosnąć w
siłę. Przybywa nam autorów i to naprawdę dobrych autorów. Jednym z nich jest
Przemysław Kowalewski, który swoją debiutancką powieścią "Kozioł" już
zdążył nieźle namieszać. Nie powinno to jednak nikogo dziwić, bo autor do
mieszania akurat wyraźnie ma smykałkę.
Miesza np. przestrzenią czasową
w powieści, która nie jest stabilna. Raz przywołuje nam wydarzenia z końca lat
czterdziestych, innym razem rok 1952 lub 1957. Jednak to ten ostatni jest
głównym tłem powieści i wydarzeń. Reszta to retrospekcje czasowe, które pozwalają
lepiej zrozumieć ciąg całej historii. Świetnie zresztą zarysowanej i
nawiązującej do wydarzeń, które niechlubnie zapisały się na kartach historii
naszego kraju, a mowa tu o rzeźniku z Niebuszewa, o którym słyszeli już chyba wszyscy i związaną
z nim sprawę zabójstwa Ireny Jarosz. Zresztą jest tam cała mnogość wątków i
postaci, których kumulacja daje niemal perfekcyjny obraz kawałka świata. Świata
zakotwiczonego w powojennym Szczecinie.
W tym miejscu muszę wam
zdradzić coś co mnie zaskoczyło. Długo bowiem zastanawiałam się po przeczytaniu
"Kozła" kto tu jest tak naprawdę bohaterem powieści. Józef Cyppek
będący lokalną legendą miejską i postrachem społeczeństwa, który został skazany
na karę śmierci? Czy może książkowy bohater pierwszego planu porucznik Ugne
Galant, który notabene jest bardzo ciekawie wykreowaną postacią. A może to żaden
z nich? Może to Szczecin jest tu gwiazdą. Szczecin jakiego jeszcze nie znamy.
Jego społeczność, bolączki i historia. Miasto, które swego czasu utknęło w
kleszczach głodu i brutalności, choć miało być miastem nadziei. Istotnym jest jednak fakt, że w połączeniu daje nam to naprawdę oryginalną i wciągającą historię.
Niestety nie dla wszystkich. Brutalny, drastyczny wręcz świat i obraz potwora
wyzbytego z ludzkich emocji może być mało przyjemny dla wrażliwców. Zwłaszcza
filetowanie ludzi w pociągu na czas.
Mamy zatem 1957 rok. W tle miasto
Szczecin i ludzie zapadający na dziwną śmiertelną chorobę. Okazuje się, że to
kuru (śmiejąca się śmierć). Choroba, na którą zapadali praktykujący
kanibale. Wówczas sprawę przejmuje as komórki dochodzeniowo-śledczej Ugne
Galant. O sprawie wiedzą tylko cztery osoby i to one trafiają potem na serię
niewyjaśnionych spraw sprzed lat. Galantowi depcze jednak też ktoś po piętach. Ktoś kto bawi się z nim w kotka i myszkę. W powieści czuć jednak nie tylko grozę,
ale i ducha powojennej Polski. Komunistyczny chłód, kłamstwa, układy i walkę z własnymi
słabościami. To jednak nic w porównaniu z prawdą o szczecińskich pionierach,
którzy mieli zbudować tu nowy lepszy świat. Tymczasem oni zamienili to miasto na
kolebkę Azazela- demona drugiego rzędu i strażnika kozich stad.
Tyle o treści. Czas na osobistą
refleksję. Szalenie bałam się tej powieści. Jej obrazów. A jednak dałam radę. Dałam,
bo wciągnęła mnie ona na maksa. Zaimponowała mi też precyzja utworu. Ogrom
faktów, odniesień do historii, dawnego Szczecina, i wszystko to okraszone jeszcze
bogatą bibliografią i przypisami, które straszyły tylko na początku. Potem
okazały się świetnym dopełnieniem całej historii. Niepotrzebnie obawiałam się
też przestrzeni czasowej, w której toczy się akcja powieści i tej mieszanki
wątków, która na końcu się zazębia i daje obraz spektakularnego zakończenia
powieści, niczym z filmowych przygód Indiana Jonesa.
Dziękuję zatem autorowi za żywą
powieść, której śmierć pachnie fiołkami.