"Żywe morze snów na jawie" Richarda Flanagana to książka, która wymagać będzie od wielu czytelników zaczerpnięcia głębokiego oddechu. Zarówno na jej początku jak i w jej finale. Wcale niełatwo będzie bowiem przez nią przejść nie mając wrażenia utraty tchu. Znajdą się zapewne też i tacy, którzy szybko porzucą jej treść w obawie przed wielką stratą. Ci którzy jednak pozwolą się jej ponieść, będą mieli okazję doznać skrajnych emocji i wielu wzburzeń. Nie będzie to jednak lektura na dzień lub dwa, na co wskazywałaby choćby jej objętość. Zbyt ważne jest jej każde słowo, by czytać ją ot tak. Zwyczajnie. Takie jest przynajmniej moje zdanie. Może zdarzyć się też i tak, że na powrót będziemy czytać jej zdanie po zdaniu. A wszystko po to by w szczególe odkryć jej sens i głębię.
"Na świecie jest tyle
piękna, zaskrzeczała cicho, jak gdyby zadziwiona odkryciem, którego dokonanie
zajęło jej tyle lat. A jednak go nie widzimy, dopóki nie jest za
późno".
Główną bohaterką powieści jest
Anna. Kobieta, którego pewnego dnia staje w obliczu śmierci własnej matki. Ona
i jej rodzeństwo. Każde z nich wiedzie swoje własne życie. Mają swoje rodziny,
kariery i niespełnione marzenia. Każde z nich widzi również inaczej obraz
słaniającej się na zdrowiu matki. Razem jednak muszą dokonać wyboru drogi,
która albo pozwoli odejść ich rodzicielce, albo zrobią wszystko by na powrót
przywrócić ją do żywych. Tylko czy mają do tego prawo? Decydować o życiu lub
śmierci drugiego człowieka? Nawet jeśli ten skazany jest wyłącznie już tylko na
ich decyzje? To nie jedyne dylematy które towarzyszą bohaterom powieści
Flanagan. Obok śmierci, która i tak jest nieuchronna, toczy się bowiem zupełnie
zwyczajne życie. Anna ma dorosłego syna, któremu matkuje w sposób, który w
wielu wzbudzi zapewne słowa krytyki. Tommy boryka się z silnym poczuciem winy,
a Terzo nie ma skrupułów - jak to w biznesie.
"Myśli o losie matki
spychane były na bok również przez banalne zdarzenia z życia jej znajomych,
zmartwienia osobiste dotyczące Gusa, męczącą bezsenność, nudę sprzątania,
gotowania i dojazdów do pracy oraz maniakalną krzątaninę, z której w znacznym
stopniu składał się jej zawód".
Intrygująca zagadką są też
znikające części ciała Anny, które wydaje się dostrzegać tylko ona. W moim
mniemaniu będące znakiem czasu i nieuchronności, tego co spotka każdego z nas.
Będące symbolem więzi, przemijania i pozorów, które tworzymy wokół siebie. Ten
dość nietypowy element powieści pozwala nadać jej nowego znaczenia. Prócz
intymnej sagi rodzinnej dostajemy bowiem nieco filozoficzną opowieść o granicy
życia i śmierci. Historię, z której wybrzmiewają pytania o sens naszych
działań, marzeń i tego kim się stajemy. Jest jedną z tych opowieści, w której
każdy znajdzie cząstkę siebie. Być może nie będzie to łatwe, ale kiedy już
dotknie nas owe słowo autora, trudno będzie o nim zapomnieć.
Nie sposób bowiem przejść obojętnie
wobec targającej Anną samotności. Jej więzi z matką, która w obliczu śmierci
nabiera nowego znaczenia. Kiedyś bardzo się kłóciły. Były dwiema osobnymi
istotami. Teraz znów powracają do siebie. Choćby na chwile, ale stają się
jednością. Anna na powrót doznaje refleksji, a jej myśli krążą wokół tematów,
które byłe jej dotąd obce. Zdaje sobie również sprawę w jakim piekle samotności
krąży. Czym byli dla jej matki inni ludzie i czego najbardziej jej zazdrości.
Jej relacje z braćmi również mają swoje źródło i wiele jeszcze do
odkrycia.
"Nie wystarczyło mu, że
matka nie umarła. Nie wystarczyło mu, że chodziła po powierzchni swojego morza
snów na jawie. Zdaniem Terzo Francie powinna żyć tak jak my, racjonalnie, w
racjonalnym świecie. A skoro miało nie być śmierci, to nie mogło być innego
życia". Tyle tylko, że ani śmierci, ani życia nie można sobie wybrać, a
kiedy jeden człowiek umiera inny się rodzi.
"Żywe
morze snów na jawie" Richarda Flanagana to piękna i bolesna zarazem
historia, o której pięknie pisać będą umieli chyba tylko nieliczni. Ja w swej
prostocie mogę wam ją tylko polecić, a sama zerkam już w stronę innych jego utworów.