„Latarnicy” to jednocześnie powieść, która dysponuje wstępem do samej siebie. Jest bowiem historią wzorowaną na prawdziwych wydarzeniach z 1990 roku. Wówczas z odciętej od świata wyspy Eileam Mor zginęło trzech latarników. Autorka daje w ten sposób również upust domysłom i otwiera nowe furtki do wyjaśnienia tego co mogło się wówczas wydarzyć i co mogą czuć ludzie w tak dwuznacznej sytuacji. Sama w sobie jest jednak opowieścią fikcyjną, którą jak wskazuje Emma Stonex w żaden sposób nie oddaje biografii ani charakterystyki bohaterów tamtych wydarzeń. Jedyne co ich łączy to niespodziewane zniknięcie z latarni morskiej podczas wykonywania czynności służbowych i szereg niejasności związanych z tym faktem.
Tym
razem jednak za sprawą powieściowych bohaterów przenosimy się do roku 1972. Do czasu,
w którym przestali być oni widoczni dla świata. Niespodziewanie i bez żadnych
wyjaśnień, co też stało się nie lada zagadką, która obrosła w niesamowitą ilość teorii. Każdy wierzył w to co chciał, a jaka była prawda?
Tego nie wiedział niestety nikt. Dwadzieścia lat później historią latarników
zainteresował się znany pisarz. Autor powieści przygodowych Dan Sharp, dla
którego ta sprawa była swoistą misją. Zamierzał dowiedzieć się co takiego
spotkało owych nieszczęśników, po których w latarni zostało tylko kilka
zdawkowych śladów: drzwi zamknięte od wewnątrz, zegary zatrzymane na tej samej
godzinie i stół nakryty tylko dwoma zestawami naczyń. W dzienniku pokładowym za to
istniała wzmianka o sztormie, w dniu, w którym niebo było bezchmurne. Znacznie silniejsza była jednak pamięć o nich.
Mimo minionych dekad historia latarników wciąż płonęła żywym ogniem, co najbardziej odczuwały kobiety zaginionych.
Żona
jednego z nich Helen miała jednak dość milczenia i skrywanych przez lata
tajemnic. Pojawienie się więc Sharpa było jej na rękę. Było okazją by zrzucić
ciążące na niej brzemię. Wyznać prawdę komuś, kto będzie chciał jej wysłuchać.
Miała też swoją wersję zdarzeń w latarni, która nie pokrywała się jednak z postawą
i nadziejami żony Billa. Ta bowiem wciąż wierzyła, że jej mąż żyje i któregoś dnia
wróci. Wróci, nawet po tym wszystkim co zrobił. Obie kobiety nie przepadają
jednak za sobą. To co na pozór miało je zbliżyć tylko oddaliło. Żadna z nich nie zna też całej prawdy. Obie są jednak świadome swoich uczuć. Tęsknoty,
osamotnienia i życia, które usilnie próbowały zabarwiać na kolorowo. Tyle tylko,
że barwy te były widoczne tylko dla cudzego oka, nie dla nich samych. Może to więc i czas i miejsce dla obu kobiet by wreszcie rozliczyć się z przeszłością? Podobne emocje towarzyszą
też Michelle. Ta jednak nie zamierza rozgrzebywać starych ran, tyle tylko, że te
same się otwierają. Nigdy bowiem się nie zabliźniły.
„Latarnicy”
to nie jest jednak tylko historia kobiet pozostawionych bez mężów. Jak sam
tytuł wskazuje to również historia latarników. Trzech, na wskroś różnych sobie mężczyzn,
których los zgromadził w jednej, małej, ciasnej latarence. Każdemu z nich
towarzyszy też swoista historia. Głęboka, bolesna i przejmująca. Bez cienia obłudy.
Z takimi właśnie bohaterami przyjdzie zmierzyć się czytelnikom jednej z najznakomitszych powieści tego roku. Powieści pełnej wariacji narracyjnej, bo pisanej wielogłosem. Dającej obraz różnorodności emocji i widzenia rzeczy z wielu perspektyw. Powieści pełnej monologu jak i dialogu jednocześnie. Męskiej i damskiej przestrzeni, i tego co zjada człowieka od środka. „Latarnicy” to współczesne arcydzieło. Takim go właśnie widzę. Mimo bólu, smutki i rozczarowania życiem tli się w nim nadzieja… Chcę więcej takich książek. Książek, niedających się okiełznać.