"Podwilcze"
to książka, którą nietrudno odepchnąć. Tyle tylko, że potem nie daje ona
spokoju i w sobie tylko znany sposób zmusza nas, by do niej wrócić. Jaka zatem
magia kryje się w prozie Martyny Bundy?
Dla przypomnienia:
"Nieczułość"
Martyny Bundy w 2018 zdobyła trzy literackie nagrody i zdobyła uznanie wśród
wielu czytelników. Nie gorzej było z powieścią "Kot niebieski". Bez
wahania sięgnęłam więc po "Podwilcze". Niespodzianką z kolei było
pojawienie się w tej historii wątku związanego z Sydonią von Borck -
szlachcianki z Pomorza, która jest jedną z bardziej popularnych postaci w
literaturze. Kto szuka zatem powieści z jej udziałem, śmiało może sięgać po
"Podwilcze". Nie jest to jednak historia o niej samej. Tylko do niej
nawiązuje, co zresztą przekłada się na jej bogactwo treści i wątków, które
autorka podejmuje w swojej nowej książce. Narcyza i Kornelia mają zresztą wiele
wspólnego z wspomnianą postacią. Każda z nich jest bowiem na swój sposób
buntowniczką. Są inne i kochają zwierzęta, a jak powszechnie wiadomo różnie
bywa z tolerancją tej inności, nawet jeśli do końca nie wiadomo na czym ona
polega.
Kornelia wychowała się w ubogim
domu. Bez ojca i niemal w skrajnej biedzie. Za to w towarzystwie Soni -
olbrzymiej sznaucerki, którą obie z matką pokochały. Dla dziewczynki jej
relacja z psem, była jedyną, która przynosiła jej radość i szczęście. Dawała
namiastkę ciepła i bliskości. Dzięki niej poznała też Narcyzę - kobietę, która
odegrała w jej życiu znaczącą rolę. To ona m.in zaraziła Kornelię miłością do
sztuki i wskazuje jej piękno. Nauczyła odkrywania samego siebie i własnej
wrażliwości. Pełniła rolę nauczycielki, ale nie tylko. Narcyza była też dla
młodej dziewczyny kim znacznie więcej. Ich znajomość często przybierała różna
postać. Raz były niczym przyjaciółki, a innym razem zachowywały się jak matka i
córka. Były też chwile, w których stawały się sobie zupełnie obce i nieznane.
Przez to ich relacje były bardzo burzliwe. Od tych czułych i ciepłych, po te
budzące strach i odrazę. Mimo to łączyła je wyjątkowo silna więź, której nie
była w stanie zniszczyć nawet rozłąka. Ta jedynie wywoływała smutek i
tęsknotę.
A potem mijają lata. Kornelia
jest już dorosłą kobietą. Nie oznacza to jednak, że wyrosła ze swoich
problemów. Wciąż ma ich wiele, jednym z nich jest skandal, który wyrósł wokół
niej na kanwie panujących stereotypów i niezrozumienia. To skłania ją do
ucieczki i tak ląduje w tytułowym "Podwilczu", gdzie próbuje na nowo
poukładać swój świat.
Muszę przyznać, że nie była to
łatwa lektura. Przypominała raczej marsz pod górę niż spacer wokół jeziora.
Dotarcie jednak do celu wynagrodziło wszystkie trudy. Dlaczego o tym piszę? Bo
początkowo powieść trochę mnie nużyła. Pozwoliłam sobie ją nawet odłożyć na
jakiś czas, a kiedy znów do niej wróciłam było już znacznie lepiej. Moje
nastawienie do niej zmieniało się również w trakcie jej czytania i rozwoju
poszczególnych wątków, które ostatecznie sprowadzają się do tematu
"dojrzewania". Może brzmi to trochę dziwnie, ale „Podwilcze" w
moim mniemaniu jest powieścią właśnie o tym, o dojrzewaniu. Tym fizycznym i tym
związanym ze sferą uczuć. Z tym jak postrzegamy otaczająca nasz
rzeczywistość. Swoistą lekcją życia w której ciało i umysł odgrywają znacząca
rolę. Wykładem z tożsamości. Jest też powieścią przesiąkniętą tęsknotą i
marzeniami. Kiełkującym podskórnie uczuciem miłości. Trochę dziwna, trochę
szalona jest to też historia. Pełna tajemnic. Niedopowiedzeń. Ale tak być
powinno. Inaczej nie wywołałaby tylu refleksji. To też książka, którą czytać
można na wiele sposobów. Choćby po to by na nowo odkryć ukryte znaczenia poszczególnych
jej słów.
Jednym słowem
"wytrawna" z niej sztuka.