TO JEST TO !!!
Ile i gdzie jest jeszcze takich powieści, które nie tylko robią wrażenie
na czytelniku, ale jeszcze odciskają na nim swoje piętno. Powieści
wręcz nieludzko prawdziwych. Napisanych z duszą. Bolesnych.
Wstrząsających i intrygujących zarazem. Takich, których nie chce się
przestać czytać.
Taką właśnie powieścią była dla mnie książka "629 kości" M.M. Perr.
Powieść, którą zapewne przegapiłabym, gdyby nie znalazła się na długiej
liście książek, "nominowanych" do Nagrody Wielkiego Kalibru,
która co roku zdobywają nie byle jakie nazwiska.
O M.M. Per
niewiele jednak tak naprawdę wiadomo. Z wykształcenia politolog z pasją
do książki i podróży. Żona i matka, która nie szczędzi swoim najbliższym
słów podzięki za wsparcie i wiarę. I bez wątpienia autorka naprawdę
niesamowitej serii kryminalnej z podkomisarzem Robertem Lwem.
Co w niej takiego niezwykłego? Już mówię.
Po pierwsze to niezwykle oryginalny wątek kryminalny. Nie ma ciała, są za to kości. Zbrodnia jest więc
zaledwie domniemana. Nieznane są też nikomu ofiary. Nikt nikogo nie
szuka. Mimo to w starej chacie na jednym z bieszczadzkich szlaków grupa
maturzystów znajduje trzydzieści drewnianych skrzynek, a w każdej z nich
kości i zeszyt, w którym opisano ostatnie dni albo i tygodnie różnych
osób. Brzmi wręcz niewiarygodnie. Zwłaszcza fakt, że zbadanie wielu z
nich będzie wręcz niemożliwe ze względu na wiek albo substancje, którymi
zostały potraktowane. Ktoś nieźle musiał się nimi bawić. Pytanie tylko
jak udowodnić mu winę nie znając danych ofiary, a nawet przyczyny ich
śmierci. Nie wiadomo nawet czy te osoby naprawdę nie żyją. A nawet
jeśli, to o niczym jeszcze to nie świadczy...
Dlatego tak trudno
jest udowodnić winę podejrzanemu Kalicie, który po aresztowaniu
przyznaje się do bycia autorem wszystkich tekstów znalezionych w
skrzynkach i do patologicznego wręcz zbieractwa, ale nie do samej
zbrodni. Przed policjantem nie lada więc wyzwanie. Z czasem sprawa
nabiera coraz większego rozgłosu. Zwłaszcza po publikacji zeszytowych
tekstów. Ludzie zaczynają kojarzyć ofiary, miejsca, a nawet sami
wymierzać sprawiedliwość. W społeczeństwie wrze. U szczytu władzy
również.
Ważnym aspektem staje się w tej historii właśnie
społeczna świadomość, a raczej jej brak. Brak widzenia i reagowania.
Patologiczny wręcz system społeczny i najsłabsza w tym ogniwie —
policja. Bo kiedy gra zaczyna toczyć się o najwyższe w hierarchii
politycznej stołki, reszta spraw schodzi na plan dalszy. Dlatego też i
ta historia tak bardzo dotyka. Ściska za serce, czasem nawet wzrusza.
Najgorsze jest jednak to, że nie szokuje. Jakby objawiała jakąś smutną
nam prawdę, znaną od zawsze.
Równie genialne co sam wątek są
postacie powieści. Począwszy od samego podkomisarza po najmniejszego ze
świadków. O każdej z nich można by coś napisać. Wszyscy z nich mają
ludzkie twarze, nawet sam podejrzany, którego historia notabene również
potrafi wzruszyć i wobec którego czytelnik może mieć bardzo mieszane
uczucia. Co raczej nie grozi nam w przypadku Roberta Lwa — faceta z krwi
i kości. Prawdziwego gliny, dla którego praca to całe życie. Niestety
cierpi na tym jego rodzina. Ale
to też dla nas żadna nowość. W trakcie śledztwa pojawia się też postać
dziennikarki, siostry jednej z domniemanych ofiar, która wprowadza do
powieści bardzo ważny element, który powoduje, że ciekawość ustępuje
miejsca głębokiej refleksji.
Do tego powieść napisana jest
niebywale wartkim językiem, bez udziwnień. Spójna, logiczna i co
najważniejsze pozostawiająca niedosyt, a wraz z nim kolejny tom serii.
Na szczęście. Tym samym mam nadzieję, że to właśnie ta powieść znajdzie
się w finałowej siódemce powieści nominowanych do Nagrody Wielkiego
Kalibry, i za nią trzymam kciuki. A teraz szybciutko biegnę po kolejną
jej część w postaci "Gdy nikt nie patrzy".
Za książkę dziękuję Wydawnictwu PROZAMI