Anna Kańtoch zaczyna wpisywać się coraz mocniej w nurt tych powieści kryminalnych, które zdecydowanie nie należą ani do szybkich i łatwych, ani tych o których pamięć szybko przemija. Jej powieści wgryzają się bowiem w umysł czytelnika z siłą, którą trudno sobie wręcz wyobrazić. Przenikają go. Zmuszają niejako do integracji z jego bohaterami, by potem już tylko jątrzyć w naszych myślach. Są niebezpieczne.
Tak samo jak Wampir z Zagłębia albo Krystyna Wojciechowska, która węszy w
sprawie śmierci piątki chłopców, do których doszło na katowickich Drugich
Szopienicach. To właśnie tam w bardzo dziwnych okolicznościach młodzi mężczyźni
pożegnali się z życiem. Sprawą interesował się również jej brat Roman, który w
równie dziwnych okolicznościach zaginął. Krystynę intryguje bardzo ta sprawa,
choć gdyby nie młody dziennikarz, pewnie nie poświęciłaby jej aż tyle czasu.
Razem docierają do rodzin zmarłych, znajomych i sąsiadów. Pytają, rozmawiają i
uważnie obserwują.
Docierają też do emerytowanego milicjanta, który swego czasu zajmował się
tą sprawą. Nie wszyscy jednak chcą z nimi rozmawiać. Inni za to z lekkością podsuwają
im mocno zawiłe tropy. Są też i tacy, co kłamią i Ci, dla których ta sprawa
wciąż jest bardzo żywa. To co jednak intryguje najbardziej Krystynę i Łukasza
to samobójstwa bez wyraźnego powodu i sposób, w jaki to zrobili. Oni wszyscy
powiesili się. Kiedy tak węszą, zaczynają też zdawać sobie sprawę z
odpowiedzialności jaką podjęli. Mieli w ten sposób przywrócić bowiem dobre imię
chłopakom. Tymczasem wszystko jest na opak, bo dotknięte nieszczęściem rodziny,
skrywają wiele mrocznych tajemnic.
W tej trzeciej i jak się okazuje naprawdę mrocznej historii Kańtoch
doświadczamy niesamowitych zawirowań fabuły, w której nic nie jest oczywiste, a
zakończenie to prawdziwy majstersztyk. Mam nadzieję, że to nie będzie jednak
koniec serii z jedną z najbardziej niesamowitych kobiet w szeregach milicji.
Żal byłoby rozstawać się nie tylko z nią, ale i z utartym przez autorkę
klimatem jej powieści. Jest jednak coś, co wyraźnie odróżnia „Jesień
zaginionych” od poprzednich powieści z cyklu. To czas akcji powieści sięgający
lat sześćdziesiątych i nieoficjalny debiut detektywistyczny Krystyny.
Mogłabym rozpisywać się o niej w samych superlatywach bez końca. Pisać o
jej bohaterach. O każdym z osobna, bo każdy z nich ma swoją niepowtarzalną
historię. O relacjach, jakie rodzą się pomiędzy Krysią i Łukaszem.
Międzypokoleniowej przepaści i smutku, który gdzieś tam wyziera na nas,
wprowadzając naprawdę mglisty klimat. Opowiadać wam o talencie autorki, do
tworzenia wyjątkowo skomplikowanej fabuły, której nie sposób przewidzieć.
Prostocie języka, przez który się wręcz płynie. Ta książka ma po prosu same
zalety. Wad nie znalazłam, a może nie chciałam. I wiecie co? Miło było
przeczytać historię prawdziwie detektywistyczną, opartą tylko na dedukcji słowa
i gestu. Bez tych wszystkich współczesnych technologicznych trików. Uwielbiam
ją!